Łączna liczba wyświetleń

Euro trip 2012 TDM900



  Pomysł na wyprawę narodził się bardzo spontanicznie, tak naprawdę była to jedna z opcji na spędzenie wakacji. Zamiast leżeć gdzieś na plaży i nudzić się przez dwa tygodnie jak rok wcześniej, postanowiliśmy pojechać gdzieś naszą świeżo nabytą TDMą. Trasa jaką wyznaczyliśmy to Polska – Irlandia (to z racji tego, że od kilku lat mieszkamy w Dublinie). Punkty pośrednie jakie musiały być zaliczone to:  Grossglockner i Wenecja, reszta to czysty spontan (gdzie nas oczy poniosą). TDMkę kupiłem przez Internet z pomocą kolegi z forum miłośników Yamahy TDM. Wcześniej widziałem ją tylko na zdjęciach, więc gdy zobaczyłem ją pierwszy raz to trochę się przeraziłem zwłaszcza, że Xj600, którą wcześniej podróżowaliśmy wygląda przy niej jak skuter. Strach był dość silny przed taką wyprawą do tego na nowym nie poznanym jeszcze sprzęcie to trochę nieodpowiedzialne. Z drugiej jednak strony jakieś doświadczenie w podróżowaniu motocyklem już posiadam, ponad to mam tydzień na nauczenie się nowego moto. Resztę doszlifuje się w trasie (pasja silniejsza od zdrowego rozsądku)
. Przygotowania jak już wcześniej pisałem zajęły tydzień. Trzeba było zmienić olej i wyspawać mocowania stelaży do kufrów. W międzyczasie jazdy próbne w których zrobiłem ok. 1000km i zaliczyłem jeden mandat. Motocykl oprócz powyższych czynności nie wymagał więcej przygotowań, więc pozostało wykupienie assistance i w drogę .




4-09-2012
Dzień 1 

Wola Filipowska – Fusch 820km

Cieszyn
Wyjazd z Woli Filipowskiej o 700 , pierwszy przystanek Cieszyn – droga mocno zakorkowana, co kawałek remonty. Staramy się robić przystanki nie częściej niż co 150km i dłuższych niż 15min. W Cieszynie spotykamy grupę polaków z Suwałk na Intruderze i Shadow, uderzających na Chorwację. Potem spotykamy ich jeszcze kilka krotnie. Następny dłuższy przystanek, to okolice Brna, droga w miarę szybka, ale wiadomo czeska policja nie śpi, więc trzeba uważać. Granice z Austrią przekraczamy błyskawicznie, na granicy zaopatrujemy się w winietę 4,50 na 10 dni. Niedługo po tym przejeżdżamy kilka tuneli i wjeżdżamy do Wiednia. Magdzie podoba się najdłuższa ulica tego miasta  czyli Gurtel  co kawałek sex shop:-) 
Przez Wiedeń przelatujemy sprawnie chociaż kilka razy wentylator  w Yamaszce się załączył. Kilkanaście kilometrów za Wiedniem zatrzymujemy się na dłuższy postój, odczuwamy dość silne zmęczenie, a przed nami jeszcze ponad 300km, na szczęście praktycznie do końca prowadzi autostrada, a wskazówka rzadko schodzi poniżej 140km/h. Cały czas kierujemy się na Salzburg. W okolicach Bischofshofen łapie nas deszcz na szczęście niezbyt mocny. Około 1940 zaczyna robić się ciemno więc postanawiamy szybko znaleźć jakiś nocleg. Zatrzymujemy się w miejscowości Hogmoos ok. 10km przed Fusch. Na miejscu nocleg znajdujemy za pierwszym razem, szybko rozpakowujemy moto i idziemy na „zimnego” browarka z gospodarzami (STIEGEL z Salzburga bardzo dobre). Potem gorący prysznic i do spania.
 











5-09-2012

Dzień 2 

Fusch – Grossglockner–Zell am See 180km



Pobódka ok 800  „drobna toaleta”, śniadanko u gospodarzy i ruszamy w drogę. Przelatujemy przez miasteczko Fusch zresztą całkiem ładne i zatrzymujemy się dopiero przed bramkami Parku Narodowego Wysokie Taury.

 Tam kupujemy bilety na wjazd (dla motocykli 22€ na tym bilecie można korzystać ze wszystkich atrakcji na trasie). Pogoda nas rozpieszcza- świeci słoneczko choć wydaje się być zimno. Przed bramkami Alpy wyglądają okazale, jednak już kilka kilometrów za nimi ukazują się przepiękne zapierające dech w piersiach ośnieżone szczyty, jak się później okazuje to dopiero przedsmak prawdziwych wrażeń. Szybko zaczynają się poważniejsze serpentyny, pierwsze odczucie: nie wyrobie, do tego inni motocykliści pędzą jak szaleni. Jest ich tam całe mnóstwo (tylu w jednym miejscu to chyba tylko na poważnym zlocie można spotkać). 

Można ich tam spotkać jeżdżących na wszystkim  od gsów500 po wypasione Harleye (gdzie zresztą jest ich tam najwięcej na drugim miejscu BMW 1200gs i FJRy) szybko jednak pokonuje strach przed serpentynami i zaczynam dorównywać innym motocyklistom. Co kawałek wyznaczone są miejsca gdzie można zatrzymać się na przystanek podziwiać widoki, lub zrobić fotki, sami zresztą z takich miejsc często korzystamy. Po drodze przejeżdżamy przez dwa tunele, krótkie, ale dość przerażające całkowicie ciemne (nie oświetlone) do tego po ścianach i z sufitu leje się woda. Na dłuższy przystanek zatrzymujemy się wysokogórskiej restauracji Schoneck. Magda wypija kawę i ruszamy dalej. Jest fajnie, pierwszy raz widziałem śnieg leżący przy drodze pod koniec lata, poza tym owce chodzą jak chcą po drodze. Stamtąd już prosto do Kaiser Franz Josef Home 2369mnpm, skąd podziwiamy  jęzor lodowca Pasterze i szczyt Grossglockner 3798mnpm.  Na miejscu robimy kilka fotek, a następnie powrót na dół. Po drodze odbijamy jeszcze na punkt widokowy Edelweiss-spitze 2571mnpm, tam krótki odpoczynek, kilka fotek i powrót do Fusch. Po drodze zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie dla motocyklistów na obiad (bardzo obfity). Stamtąd jedziemy  jeszcze do miasteczka Zeel am See nad jezioro Zeller See, które de facto znajduje się w centrum miasteczka. Po drodze przejeżdżamy przez ciekawy tunel, który przebity jest przez górę i w środku rozdziela się w różnych kierunkach. Nad jeziorem spędzamy ok. pół godziny ponieważ zaczęło grzmieć, ok. 5 km przed domem łapie nas deszcz. Wyczerpani całodniową wycieczką bierzemy gorący prysznic pijemy po STIGELKU i idziemy spać.
 





 












6-09-2012

Dzień 3



Fusch – Punta Sabioni 420km



Pobudka o 7 rano, wstajemy wypoczęci. Ze słonecznej pogody zostało wspomnienie do tego się ochłodziło. Pakujemy TDMke i ok. 815 ruszamy w deszczu. Po wjeździe w najbliższy tunel parowało wszystko łącznie z zegarami Yamahy. W kondomach przeciwdeszczowych przejeżdżamy nieco ponad 100km i zatrzymujemy się na Auto-Grill na śniadanie (niezbyt dobre i raczej drogie). Zdejmujemy kondomy "odcedzamy" buty, które okazały się być przemakalne i uderzamy dalej w kierunku Italii. Po drodze mnóstwo tuneli i świetnych widoków, a Harleyowców jeszcze więcej. Granice z Italią przekraczamy bardzo szybko jest coraz cieplej, a tuneli coraz więcej, wydaje się jakby każda góra w Italii była przekłuta, niestety nie są już one tak estetyczne jak w Austrii. Harleyowców im bliżej Wenecji tym więcej tylu to nawet na amerykańskich filmach nie widziałem. Na ok. 30km przed celem remont drogi i jak wiadomo w takiej sytuacji nawigacja się gubi i nie pokaże nic innego jak „sobie wymyśliła” na początku. Z Włochami ciężko się dogadać bo mało kto gada po angielsku a ja po włosku też nic, ale po jakiś 30min i kilku próbach dogadania się udaje się znaleźć nową drogę. Zmęczeni, przepoceni i trochę wqur… docieramy do celu. Trafiamy na pole namiotowe w Punta Sabioni – kamping Miramar (2os, namiot i moto 25) Na polu szybki prysznic (całkiem przyzwoity i czysty) i ok. godziny 4 idziemy na prom(tramwaj wodny) do Wenecji 2os w dwie strony 28

Wenecja wbrew temu co mówią, że śmierdzi i nic ciekawego tam nie ma, okazuje się być bardzo pięknym miastem na wodzie, z licznymi zabytkami i mnóstwem wąskich uliczek poprzecinanych kanałami.
Miasto jest czyste ale raczej drogie. Zwiedzanie Wenecji zaczynamy od pierwszej uliczki od promu i chodzimy po mieście w taki sposób żeby się zgubić, nie za bardzo się to udaje bo i tak zawsze trafimy na plac św. Marka  który zresztą robi niesamowite wrażenie. W okolicach placu idziemy na obiadokolację jedzenie raczej przeciętne (pewnie ze względu na dużą liczbę turystów którzy i tak wszystko zjedzą). Po kolacji idziemy jeszcze pozwiedzać miasto które wieczorem przy blasku latarni wygląda jeszcze ładniej. O 2110 odpływamy promem do Punta Sabion.
 


















7-09-2012
Dzień 4

Punta Sabioni Savona 490km

Wstajemy ok. 800 pakujemy namiot, kufry, robimy poranną toaletę i żegnamy Wenecję. Kilka kilometrów za Punta Sabioni zatrzymujemy się przy plaży by popatrzeć jeszcze kilka minut na Adriatyk, następnie idziemy do pobliskiego marketu na śniadanie. Po śniadanku udajemy się w kierunku Genovy. Przed nami jednak nowa droga, kilka nowych rond i nasza navi  znowu się gubi. Nim odnajdujemy właściwy kierunek, kilka razy jeździmy w kółko i zaczynamy się wkurzać, ale jakoś udaje nam się wbić na autostradę.  Droga do Genovy to prawie 400km nudy, po drodze mogliśmy zjechać jeszcze do Verony miasta Romea i Julii, ale nie było na to czasu. W czasie  400sto kilometrowej „nudy” przejeżdżamy zjazd na stację benzynową i serce zaczęło bić trochę szybciej bo nie wiadomo czy starczy rezerwy, a wkoło tylko same pola, jednak udaje się (Yamaszka to oszczędna bestia). W kilka kilometrów za ową stacją, która de facto również znajduje się w szczerym polu, zaczyna się ok. 30 kilometrowy odcinek górzystej krętej „autostrady” max 80km/h. Bardzo dużo frajdy przed „męką” jaka na nas czeka, czyli Genova. Takiego miasta nigdy wcześniej nie widziałem. Miasto zbudowane na skałach przeszyte tunelami które czasami nie wiadomo czy są tunelami czy parkingami, a do tego liczne estakady, które zapierają dech. Przejazd przez to miasto zajęło dużo czasu i wymagało sporego wysiłku. Skutery i motocykle są dosłownie wszędzie, w każdym wolnym miejscu stoi jakiś jednoślad, a do tego każdy jeździ nimi jak chce (wolna amerykanka) prawie jak w Azji. W Genovie nie było szans znaleźć noclegu (za wielkie i zbyt zatłoczone miasto), więc udajemy się wzdłuż wybrzeża w kierunku San Remo. Po kilku nieudanych próbach znalezienia noclegu, w różnych miasteczkach po drodze w końcu trafiamy do Savony na kamping La Pergola. Kamping raczej przeciętny, ale za to cichy i do morza śródziemnego z namiotu mamy ok. 10m, także do snu przygrywają nam morskie fale. Na polu poznajemy sympatyczną parę Holendrów Elle i Hansa, z którymi jeszcze tego samego dnia grillujemy pijemy po browarku i kilku szklankach włoskiego wina, po czym wyczerpani idziemy spać (no i zapomniałbym o prysznicu który był na żetony haha 21wiek i 3 min ciepłej wody)













 
8-09-2012
Dzień 5

Savona 0km

Budzimy się ok siódmej rano, i z ciekawości otwieramy namiot, żeby sprawdzić jaka jest pogoda, a tu niespodziewanie ukazuje się przepiękny wschód słońca.
Robimy kilka fotek  i jedziemy po śniadanie. Po powrocie na dzień dobry dostajemy opieprz od „senseja Mijagi” (tak został ochrzczony właściciel kampingu, który bardzo Go przypominał, za to, że nie wolno wyjeżdżać z terenu kampingu (dziwne). Kilka minut później Mijagi znowu przychodzi (chyba miał okres tego dnia) i chce byśmy przestawili namiot bliżej morza, żeby ustąpić miejsca karawanowi. Na początku trochę się wkurzamy, ale po przeprowadzce do morza mamy już dosłownie 10m. reszta dnia to nuda,plaża, morze, piwko, plaża i tak w kółko do wieczora. Ok. 6 idziemy na kolacje do nadmorskiej knajpy, zamawiamy po pizzy i pół litra wina. Po takiej sjeście ciężko się było ruszyć, ale idziemy jeszcze na spacer po plaży. Po powrocie na kamping zachodzimy jeszcze do zaprzyjaźnionych holendrów Hansa i Elle na pogaduchy i wino.
Zmęczeni, a zarazem wypoczęci zarówno fizycznie jak i psychicznie kładziemy się spać żeby na rano być gotowym do dalszej podróży.
Mijagi

 










  Dzień 6                                                                                                                                              9-09-2012                                                                                                         Savona – Roses 700km   

  700 wstajemy razem ze słońcem – wschód był przepiękny, szybka toaleta, pakowanie i o ósmej opuszczamy Savonę. Wzdłuż lazurowego wybrzeża udajemy się do Monako: kraju, który znany jest z przepychu, bogactwa, rajdu MonteCarlo oraz toru wyścigowego F1,którym zresztą przejeżdżamy. Po droze nic ciekawego się nie dzieje oprócz jednego miejsca, w którym navi się gubi.  Do Monako trafiamy bardzo szybko, nawet nie wiem czy po drodze była jakaś granica. Wjazd do księstwa i szczęka opada. Miasto posadowione na urwisku  
 skalnym robi ogromne wrażenie. Przepych widać od samej góry aż do portu,w którym stoją zakotwiczone,niesamowite łodzie wraz z ochroną. W Monako zawiodłem się tylko na tym, że nie widziałem żadnego Lambo i musiałem zadowolić  się tylko kilkoma Maserati :-). Opuszczając Monte Carlo i Monako przejeżdżamy przez tunel pod górą, na której posadowione jest państwo – miasto. Tunel ten to mistrzostwo świata ,można się w nim zgubić, jest tam kilka rond a drogi rozchodzą się we wszystkich kierunkach, do tego asfalt świeci się tak jakby zatopione w nim były drobinki szkła. Tunel w Austrii o którym pisałem wcześniej to „pryszcz” w porównaniu z tym.

 









 

Po opuszczeniu Monako udajemy się do Cannes, kolejnego miasta na Lazurowym Wybrzeżu, znanego między innymi z festiwalu filmowego. Jak dla mnie nic ciekawego zatłoczone nadmorskie miasto i tyle
Z Cannes ruszamy w kierunku Barcelony. Postanawiamy jechać
autostradą, ponieważ podróż magistralą wzdłuż wybrzeża zajęła by nam
tydzień. Bramki
na autostradzie ustawione są co kawałek (zwariować można i trzeba się zaopatrzyć w sporą ilość drobnych). Autostrada to jak wiadomo nuda i czasem można sobie z tej nudy przejechać stację benzynową, tak jak my :-) i tym samym podnieść poziom adrenaliny. Zjeżdżamy na pobocze i wbijamy w navi najbliższą stację, jest Carrefour oddalony o ok. 15km więc jedziemy. Stacja okazuje się być samoobsługowa. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby przyjmowała Visę lub banknoty, a tu zonk, tylko jakieś francuskie karty i karty Carrefour. Co zrobić? Tylko siąść i płakać bo stacja na zadupiu, do której i tak zajechaliśmy na oparach i do następnej nie ma szans dojechać. Szczęście nas jednak nie opuściło, ponieważ po chwili na stację podjechało kilku młodych ludzi zatankować, z których jeden gadał trochę po angielsku, więc pytam czy by nam nie zatankowali w zamian za gotówkę. Zgodzili się za dyszkę (zaje… starczy nam to na prawie 200km), podziękowaliśmy za pomoc i dalej w drogę. Przez niespodziewane przygody plan docelowy wycieczki musiał ulec zmianie, i następne miejsce na nocleg wybieramy Roses w Hiszpanii. Nie żałujemy wyboru. 


Roses to świetne miasteczko z długą, szeroką i piaszczystą plażą. Również apartament znajdujemy dość szybko i to zaledwie 20m od plaży, u bardzo sympatycznych starszych państwa. Po krótkich negocjacjach udaje nam się wyrwać apartament 4os w cenie dwójki za 37. Następnie szybki prysznic i idziemy na kolacje.
Za 26€ obżarliśmy się jak dziki najpierw zamówiliśmy po pół kurczaka z frytkami, a później talerz smażonych na głębokim oleju jakiś małych rybek do tego butelka białego wina. Obżarci, wstawieni i wykończeni dniem idziemy spać. 




Dzień 7                                                                                                                                 10-09-2012
Roses  0km



Tego dnia nic ciekawego się nie wydarzyło. Pobudka ok. 9 śniadanie i leżenie do wieczora na gorącym piasku oczywiście z zimnym browarkiem :-). Wieczorem spacer po mieście, potem po plaży z butelką wina, skakanie po palmach :-) i inne wygłupy.

















 



















Dzień 8                                                                                                                        11-09-2012

Roses prawie 0km



Dzień zaczął się jak poprzedni – normalnie, tylko, że tym razem wybieramy się yamaszką za miasto na urwisko skalne (opuszczony teren wojskowy mnóstwo bunkrów). Kilka kilometrów za miastem znajdujemy fajną zatoczkę między skałami i tam spędzamy resztę dnia na snurkowaniu i opalaniu się na golasa – cała zatoczka tylko dla nas. Urwisko porośnięte jest krzakami i kaktusami na których rosną opuncje, teraz już wiem żeby nie zrywać ich gołymi rękoma :-) dwa dni wyciągałem igły z dłoni. Wieczorem to samo co dzień wcześniej, czyli spacer i wino. Lekko wstawieni ok. 24 idziemy spać. Magdzie chyba wino hiszpańskie nie służy bo wracając z toalety w środku nocy tak przywaliła głową w futrynę, że sobie rozcięła czoło. Morał na ten dzień – nie zrywaj czego nie znasz, i nie chodź po pijaku po ciemku :-).





a wygląda tak niewinnie :)
 
 













   Dzień 9                                                                                                                               12-09-2012
Roses 0km

Trzeciego dnia w Hiszpanii, pogoda nas już tak nie rozpieszcza, jak w poprzednich. Godzinkę udaję nam się spędzić na plaży, chociaż słońce nie świeci zbyt mocno, potem zaczyna kropić. Kropienie szybko zmienia się w ulewę, a my uciekamy do apartamentu. W przerwie deszczowej idziemy na miasto, żeby kupić jakieś suweniry. W drodze powrotnej deszcz znowu nas dopada, tym razem postanawiamy przeczekać ulewę pod parasolami ogródków piwnych. W pewnym momencie zaczepiają nas jacyś ludzie, jak się okazuję po krótkiej rozmowie są to Polacy, młoda para również motocykliści, zwiedzający Hiszpanię na Transalpie.  Wymieniamy się kilkoma opowieściami z podróży i rozchodzimy się. Po całym dniu ulewa i burza zamienia się w „masakryczną” wichurę. Przestało padać całkowicie natomiast zaczęło wiać, i wiało aż do rana. W domu huk był tak potężny, że nie można było zasnąć, musiałem spać w stoperach. Około 130 wstałem i poszedłem zobaczyć czy TDMa jeszcze stoi na kołach i czy nie leży wywrócona przez wiatrzysko – na szczęście nic jej nie było. 
                                                                                                                           
Dzień 10                                                                                                                       13-09-2012
Roses – Carcans 590km (ok50km od Bordeaux)

Pobudka dość wcześnie z powodu huku jaki wichura nam dostarcza, do tego nad ranem zrobiło się zimno. Pakujemy się i ok. 900 ruszamy w drogę. Niestety wiatr nadal wieje z dużą siłą i do tego ciągle zmienia kierunek co uniemożliwia nam utrzymanie właściwego toru jazdy, i prędkości większej niż 100km/h. przez ok. 200km jedzie się bardzo ciężko, styrałem się strasznie :-), w pewnym momencie wolałem, żeby już lało jak ma tak wiać. Życzenie bardzo szybko się spełnia, i w okolicach Tuluzy złośliwość natury dostarcza nam „rozrywki” w postaci deszczu i wiatru, i tak następne 50km.  W okolicach Bordeaux wypogadza się, w zasadzie robi się gorąco, ale wiatr pozostał, na szczęście już nie tak mocny i 130 - 140 można jechać. W pięknym słońcu wjeżdżamy do miasta. Miasto bardzo ładne choć zatłoczone, do tego kierowcy, ma się wrażenie wszyscy chcą cię zabić – każdy jeździ jak chce. Ok. 50km za Bordeaux w miejscowości Carcans znajdujemy przyzwoity camping 4**** Les Ourmes w cenie14. Kamping jest czysty ładny z dostępem do basenu i położony bardzo blisko portu oraz plaży. Jedyny minus to łazienki niby jest ciepła woda, ale do standardu 4 gwiazdek trochę brakuje. Carcans - miejscowość również jest bardzo ładna, w zasadzie to las, plaża, port, kilka kampingów i domostw, bardzo cicho i spokojnie. Warto się tam wybrać na kilka dni na wakacje, żeby odpocząć i popływać w oceanie.
 






Dzień 11                                                                                                                                             14-09-2012
Carcans – La Roche Bernard  490km

Wstajemy około 9 chociaż obudziliśmy się dużo wcześniej, ale to z zimna. Pakujemy rzeczy i ruszamy do La Rochelle. La Rochelle (jego stara część) to bardzo piękne miasto portowe nad Zatoką Biskajską, stamtąd odpływają statki wycieczkowe między innymi do Fort Boyard. Nam niestety nie udało się popłynąć (mało czasu). W porcie i na starówce robimy kilka fotek, a następnie ruszamy dalej w kierunku Roscoff. 
 Po drodze zjeżdżamy na stację benzynową, jednak nie po to by zatankować, ale dlatego, że w TDMie zaczęło coś strzelać. Po oględzinach okazuje się, że łańcuch jest zbyt luźny. Szybko usuwamy usterkę, i smarujemy łańcuch. W oczekiwaniu na wyschnięcie smaru spotykamy anglika na starej Ninji który również jedzie do Roscoff na prom. Po krótkich pogaduchach on odjeżdża, a my planujemy ostatni nocleg na trasie. Wybieramy jedną z opcji kampingu jaki proponuje nawigacja. Pada na La Roche – Bernard. Wybór znowu okazał się być strzałem w 10. La Roche – Bernard to maleńkie, bardzo urokliwe i spokojne starofrancuskie miasteczko położone na skałach z ogromną przystanią jachtową. Przystań wydaję się być większa od samego miasta. Również kamping na który trafiamy jest bardzo przyzwoity (14 ). Korzystając z ostatnich godzin dnia idziemy do portu coś zjeść, a potem zwiedzać miasto. Nic ciekawego się nie dzieje więc ok. 10 idziemy spać. Jednak po kilku minutach w przystani jachtowej zaczął się jakiś koncert (ciekawe brzmienie jak mix folku francuskiego z muzyką żydowską w oprawie lekko rockowej). Nie chce nam się już wychodzić ze śpiworów zwłaszcza, że jest dość zimno, więc wysłuchujemy go z namiotu.










Dzień 12                                                                                                                                             15-09-2012
La Roche Bernard  - Roscoff 250km

Wstajemy ok 8, ja pakuje TDMe, a Magda idzie jeszcze do miasteczka zrobić kilka fotek i kupić jakieś pamiątki. Z  La Roche Bernard uderzamy już prosto do Roscoff , i mimo, że jest dość zimno zatrzymujemy się tylko raz (żeby zatankować). Na miejscu parkujemy moto i idziemy zwiedzać miasto. Smród jest porażający ponieważ w tym czasie jest odpływ.
W miasteczku trafiamy na jakąś miejscową paradę oraz pokazy rzemiosła ludowego, kupujemy 2 butelki wina i jedziemy do portu. Na miejscu ładujemy się na prom, wiążemy motocykl i idziemy do kajuty. Podróż z Roscoff do Rosslare w Irlandii trwa ponad 16godzin.





Dzień 12                                                                                                                                             16-09-2012
Rosslare - Dublin 150km

Z promu zjeżdżamy około godziny 12. Irlandia wita nas ciepło ale jak zwykle deszczowo. Po drodze w zasadzie nic się nie dzieje, chociaż spotkaliśmy jednego motocyklistę, który zaliczył glebę. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Do domu zajeżdżamy ok. 14 i tak kończy się nasza przygoda.
  W drodze spędziliśmy 13dni przebyliśmy ponad 4000km, zwiedziliśmy mnóstwo miast w 6 krajach Europy. Podróż była bardzo wyczerpująca ale dała nam ogromną satysfakcję.  Spaliśmy w bardzo przypadkowych miejscach, spotkaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi, co dało nam ogromną energię. Czy było warto? Na pewno. Dzięki swojej żonie, która akceptuje moją pasję i chce ze mną podróżować motocyklem spełniłem jedno ze swoich marzeń (dzięki Ci żonko:-*).
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz